HAUPT. NIEUSTAJĄCY FESTIWAL ŚWIATA | ANDRZEJ NIEWIADOMSKI, DR HAB.

Zygmunt Haupt © z archiwum Arthura Haupta

Festiwal Haupta w Gorlicach. No dobrze, pomyślałem, zaczęło się… Nie, może niekoniecznie dobrze. A w zasadzie… W końcu to dziś nieuchronny chyba etap przyswajania i odkrywania dzieła autora „Deszczu”.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dowiedziałem się o planowanym wydarzeniu i otrzymałem zaproszenie do uczestnictwa w nim, rada wydziału jednego z uniwersytetów wyznaczyła mnie na recenzenta kolejnego doktoratu poświęconego tej prozie. W bibliografii przesłanej rozprawy odnalazłem też kolejne, nieznane mi do tej pory (bo całkiem świeże) teksty z zakresu hauptologii. Spełnia się więc marzenie nielicznych (do czasu!) wielbicieli twórczości Haupta – i zawsze w takich razach, kiedy marzenia wchodzą w sferę realizacji, nieuchronnie zaczynamy myśleć o możliwej, a przekornej bądź groteskowej formie tego spełnienia. Ze wszystkim można przeholować, a losy recepcji wielu „zapomnianych” pisarzy utwierdzają nas w przekonaniu, że po obu stronach admiracji i poznawczej pasji stają naprzeciw siebie: miłość z gatunku tych ślepych, zazdrosna i zaborcza oraz ignorancja połączona z cynizmem i koniunkturalizmem. I zaczyna się katastrofa.

Jak tu o niej nie myśleć, rozprawiając o pisarzu, którego obie wielkie wojny wygnały z dwóch rodzinnych domów? Nie był on jednak obrażony na ten nowoczesny świat, przynoszący i klęski, i nadzieje. Interesowało go – jak się zdaje – zarówno to, co odeszło jak i to, co nadchodzi, choć pierwsza lektura jego opowiadań sprawia inne wrażenie, zaburza proporcje i pozornie przenosi nas wyłącznie w minione. W obrębie tego, co wydobyte z prywatnej pamięci, łatwo zapominamy, czym dla bohatera (bohaterów) tej prozy były fascynacje nowymi wytworami ludzkiej myśli i rąk. Toteż nie przesadzajmy z obawami – po kilku monografiach, kilkudziesięciu artykułach, recenzjach, esejach czas zacząć kolejny etap recepcji. Podejrzewam, że sam pisarz byłby ciekaw (tak jak ciekaw był – mimo rozwijanej często w sobie nostalgii – Innego, obcych krajów i ludzi), co dociera do nas zza czy spośród linijek jego utworów, tej misternie, latami cyzelowanej prozy. Skromność, jaka ujawnia się w jego listach, a może bardziej zdziwienie czy niewiara we własne możliwości i talent – to także kwestia pewnej konwencji. Ale czyż pisarz tak uczciwy wobec własnego dzieła, tak staranny w całej swojej nonszalancji i tak bezkompromisowy w antydogmatyzmie, byłby zupełnie pozbawiony troski o rezultat swoich działań?

Wyobrażam sobie, że Haupt – gdyby dane było mu to zobaczyć – pisze opowiadanie na kanwie Festiwalu Hauptowskiego. Jego samego zainteresowałyby być może wygłaszane sądy i tezy, ale jego bohatera… raczej sylwetki, sama fizyczność i duchowość poetów, prozaików, badaczy, obyczajowa otoczka, kontekst natury i kultury. Nie wątpię, że i z takiego zdarzenia mógłby wywieść arcydzielną prozę, która udaje, że nią nie jest. Inny byłby tylko garnitur postaci, lecz stalibyśmy się, razem lub osobno, przedmiotem kreacji, co jest zbudowana na prostym przecież postrzeganiu, jak w „Czuwaniu i stypie”, jak w „Białym mazurze”, jak w „To ja sam jestem Emmą Bovary”, ot, tu współczesny porucznik Boczyła, tam Benedyk, czy też jakaś leniwa, lecz czujna i nerwowa Emma, paląca nie Hele, a na przykład Marlboro.

Porzućmy jednak fantazje. Nawet jeśli ten rzeczywisty festiwal, który symbolicznie otwiera nowy czas obecności Haupta w świadomości czytelników-amatorów-miłośników i czytelników-badaczy, miałby być pretekstem dla jakiegoś oderwanego od dzieła bajania o Haupcie, to przecież nie bylibyśmy daleko od ducha tegoż dzieła: wszak wiemy, że „nieudałość” to jego stały składnik – i z tego wszystkiego, co nietrafione, niezręczne, nieprzystające do czegoś i do czegoś nieprzystosowane, Haupt budował  epizody tworzące wizerunek cudownej „nieistotności” (w kategoriach powszechnie akceptowanych hierarchii) i – mając zawsze kłopot z ludźmi – wybierał te fragmenty ich egzystencji, które „nie znaczyły” lub były tak głęboko zanurzone w intymność doświadczenia, że nie sposób o nich wyrokować rzeczy pewnych. Toteż jeśli grozi nam „nieudałość”, możemy sobie ów stan zrekompensować wchodząc w materię prozy Haupta, obcując z nią „od wewnątrz”, oceniając możliwość autoidentyfikacji, nie robiąc niczego na siłę, smakując te partie, które naprawdę nas zachwycają.

Pewnie mógłbym ciągnąć to nieco dłużej, mnożyć trafione i nietrafione argumenty, ale nie zmienia to faktu, że jeśli miałem w związku z wieściami o festiwalu jakieś wątpliwości, to teraz niemal pewien jestem, że żaden festiwal Hauptowi nie zaszkodzi, a może raczej jego dziełu pomóc. Nie, cóż ja mówię, może nam raczej pomóc lepiej zrozumieć paradoksy wiążące się z przyswajaniem jego dzieła. Gdzie mi tam stawiać się w jednym rzędzie z autorem „Szpicy”, no ale on nieustannie miewał wątpliwości – usprawiedliwiał się z nich i nadal je pielęgnował. Zatem nic dziwnego, że naczytawszy się Haupta dziwowałem się jakiś czas hasłem „Festiwal Haupta w Gorlicach”. A dlaczegóż to w takim, a nie innym miejscu? Bo trzeba wiedzieć, że już planowano sesję hauptowską w Żółkwi, w samym centrum „niebyłej” przestrzeni pisarza: na zamku i w cieniu kolegiaty, o krok od parku nad Świnią, w którym to bohater jednego z opowiadań nieudale obcował ze Stefcią. I miała być ponoć tablica na ścianie rodzinnego domu, miał być symboliczny powrót, intronizowanie Haupta na tron ustawiony nad pustym grobem Żółkwi. I, jak to bywa często, coś tam nie wypaliło, nie wyszło i cały ten – klnę się, że mówię to bez ironii – piękny plan szlag trafił, jakieś problemy z pieniędzmi, potem jakaś wojna u bram, Rzym Żółkiewskiego, Krym Putina, więc – mimo dobrych chęci inicjatorów – bardzo to znów hauptowskie, że zaistniał ten fakt w sferze wyłącznie mitycznej, jako niespełnienie, idealna możliwość, coś, co zapowiada się pięknie, bo przecież miasto-cenotaf mogłoby bez żadnego naciągania faktów (o co aż się prosi) uhonorować swojego dawnego obywatela – i gdzie można by lepiej rozprawiać o Haupcie, szukać klucza do jego dzieła niż tam, gdzie jego bohater odnalazł swój czuły instrument – lutnię?

Niech jednak przejdzie ów fakt jedynie zamierzony do sfery idealnych wyobrażeń i – jak to w opowiadaniach Haupta bywa – zostanie skonfrontowany z tym, co nie tak gładkie i wypolerowane, co nieoczywiste i w jego biografii niby przypadkowe, peryferyjne. Tak jak Chełm/Chłąd czy Bystrzyca w Gorganach, tak jak Gorlice, Szymbark i Łosie. Napisałem „niby”, bo „Gorlickie” leży wszak na linii, po której Haupt poruszał się w czasach i wojny i pokoju, na północ od Karpat i wzdłuż nich, raz to się od gór oddalając, raz to się zbliżając, w tych górach i na ich przedpolu ocierając się o śmierć, klęskę, szczęście, o pamięć, samotność i kontemplację życia, od Zakopanego do Rachowa i gdzieś tam, niekoniecznie pośrodku, zahaczając o Gorlice, Szymbark i Łosie.

Opowiadanie, w którym przewijają się tutejsze realia, było jednym z pierwszych, jakie zapadło mi głęboko w pamięć podczas lektury wydanych w drugim obiegu próz Haupta. A może było inaczej? Może tę pamięć utrwalił i „zmanipulował” fakt, że kiedy w 1991 roku przypominaliśmy w „Kresach” sylwetkę mało komu znanego wówczas pisarza, to przedrukowaliśmy wariant wspomnianego opowiadania jako jedną z kilku „ilustracji” jego twórczości? Tak czy owak, ruszyłem wówczas tropem autora „Balonu”, tyle że niewiele utkwiło mi w głowie z moich wizyt gorlickich, jednego pobytu w Szymbarku i w Łosiach, a jak na złość prześladują mnie obrazy z pobytu w Krempnej, dokąd wracałem okrężną drogą z tamtych okolic. A to jest już znacznie dalej, a to jest miejsce, gdzie wówczas siedziałem z synem na tarasie geesowskiej knajpy i jedliśmy kotlety i popijałem je ohydnym wówczas szczyrzyckim piwem, chyba dlatego ohydnym, że browar wchodził w fazę upadku i ani się wkrótce obejrzałem, a nie było śladu po jego wyrobach. I czułem się, obserwując miejscowych, trochę tak jak bohater Haupta, który wkroczył do baru Harry’ego w Luizjanie, a lato i w Gorlickim i w Krempnej było wtedy bardzo gorące (w owym czasie przestrzenie te były dla mnie egzotyczne niemal jak Luizjana) i też patrzyliśmy uważnie z synem, „co tu i jacy tu”, tylko to piwo ze Szczyrzyca wcale nie było „śmiertelne z lodu”, a zęby mi nie „kołczały”, ale cierpły od lurowatego płynu. I mógłbym dziś powtórzyć, zmieniając jedynie toponimy (bo do Krempnej jeszcze powracałem): „W tym Szymbarku-Bystrzycy byłem tylko trzy razy albo dwa – tyle lat temu, że nawet nie pomnę, ile to razy było. Wspomnienie tego bardzo odosobnione, bo to daleko od mych stron, bardzo wycięte osobno, wspomnienie tak odgraniczone jak naklejona w albumie amatorska fotografia. Parę amatorskich dni życia osobno. I z tego tak nic się nie pamięta”.

Nie zamierzam oczywiście nikogo przekonywać, że świadomie czy nieświadomie wszedłem w skórę pisarza, wiem tyle, że doświadczenie tego niepamiętanego niczego jest czymś, co nie tylko Haupta pozwala lepiej zrozumieć, ale razem z nim pięknie nie rozumieć świata.

A teraz znów Gorlice – przypadkowo i zupełnie nieprzypadkowo – być może właśnie ze względu na swoje położenie (nie Żółkiew, nie Lwów, ale też nie Warszawa czy Kraków) całkiem bezpieczne, przynajmniej na tyle, by można było tu spokojnie rozmawiać o Haupcie. O tym, co już w sprawie dzieł pisarza zrobiono i o tym, co jeszcze należałoby (chciałoby się) zrobić. Dobrze też byłoby przy okazji sprawdzić, jak to jest z tym Szymbarkiem-Bystrzycą i czy przypadkiem w pamięci Haupta nie nałożyły się topografie Beskidu Niskiego i Gorganów z rzeką Bystrzycą, ale może i z miejscowością nad Czeczwą (tu już się zagalopowałem, bo Haupta można zawsze o takie rzeczy podejrzewać, a przecież Bystrzyca, pozostałość majątku, to część szymbarskich okolic, być może zresztą nieprzypadkowo w „Pierścieniu z papieru” opowiadanie „gorlickie” znalazło się tuż za „Pokerem w Gorganach”). A może trzeba byłoby raczej poszukać pośród licznych górskich cmentarzy pierwszej wielkiej wojny nagrobka z napisem: „Meine liebe Mutter, sei stolz, Ich trage die Fahne” (kto wie, czy jednak wskazówka Haupta o cmentarzu położonym na trasie bryczki z Szymbarka do Gorlic nie zwiedzie nas na manowce?). Ale to już drobiazgi…

Zaglądam do tej krótkiej, kilkustronicowej prozy i – o dziwo, bez zdziwienia – odkrywam, że długo moglibyśmy rozprawiać o jej niuansach. Nie na jednym festiwalu, konferencji, sesji, spotkaniu. Na przykład o jej języku, o którym dałoby się napisać oddzielną rozprawę, i o językoznawczych obserwacjach Haputa (swoją drogą, o Szymbarku i o czystości tamtejszej polszczyzny napisał niemal to samo, co o Chełmie/Chłądzie, utożsamiając tę czynność z naturalną reakcją na „obce”, jaka rodzi się w strefach pogranicza kulturowego). A może też dałoby się powiedzieć coś o zaskakującym wpływie tego języka na prozę kilku jak najbardziej współczesnych pisarzy?

Ileż zagadek kryją w sobie też autokomentarze Haupta, cała metaliteracka warstwa opowiadań, włącznie z pozornie nieważnymi wtrąceniami, jak tym o dworze w Szymbarku – że palą się w kominku „polana” a nie „kloce”, bo kloce, to „zaraz bardzo sceniczne” – więc trzeba się przyjrzeć raz jeszcze procedurze komponowania otoczenia i własnych refleksji w poszukiwaniu, no właśnie, czego: prawdy realiów czy prawdy artyzmu?

Albo cytując pierwsze zdanie z interesującego nas cały czas opowiadania z 1951 roku („Były raz trzy siostry: Stanisława, Maria i Lala”), zapytać jak ma się ono (i czy w ogóle się ma) do początku Hauptowskiego cyklu o Nietocie z roku 1969 („Mógłbym to zacząć staromodnie, na przykład tak”) albo do drugiego zdania powieści Kuśniewicza z 1971 roku („Były raz dwie siostry – Elżbieta i Bernadetta, oraz ich brat, Emil”). A idąc dalej i myśląc o kolejnych partiach tekstu, zapytać o to szczególne upodobanie do imienia Maria, a potem jeszcze dociekać, dlaczego to buldog z szymbarskiego dworu nazywa się Trefl i czy fakt ten – per analogiam – ma coś wspólnego z tajemniczymi znaczeniami imienia psa Asa albo z karcianymi oznaczeniami na wojskowej taczance? A może historia czwartej, początkowo nieobecnej, siostry, Elżbiety-Biety ma na przykład charakter kompensacyjny? Jest to przecież jedna z nielicznych historii miłosnych, które kończą się czymś w rodzaju happy endu, co też jest zresztą niedopowiedziane (historia z leśnikiem, jak w zaborskich prozach Haupta), i być może pozostaje ona w jakimś nie do końca jasnym związku z narracjami o Pannie i Nietocie. Ale tu już wchodzimy w cały system misternych powiązań i powinowactw, a przecież warto zauważyć, że dla Haupta – skoro już mówimy o Gorlickim i jednym opowiadaniu jako na przykład domniemanym punkcie wyjścia lektury całości – sam podział na to, co peryferyjne czy prowincjonalne i to, co centralne, pierwszoplanowe i „światowe”, jest problematyczny. Bo kiedy pisze o Łosiach, to ludzi tamtejszych widzi jak wielorybników z New Bedford i Nantucket, a napis na grobie zestawia ze znakiem fabrycznym „Made in USA”. Zresztą grób ów to mogiła kogoś o nazwisku z „von und zu”, może kogoś, kto pochodził z odległych od Galicji terenów, z których przywędrowali do niej protoplaści pisarza – terenów obcych i odległych, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę stopień zakorzenienia Haupta w polszczyźnie.

Nie wiemy do końca, jak działała wyobraźnia pisarza, ale wiemy, że grób młodego chorążego znajdował się w cieniu liści kaliny, tak jak grób królewny scytyjskiej. Haupt – lokując swojego bohatera w różnych miejscach – obsesyjnie powielał i literacko-kulturowe konteksty, i scenerię miłosnych lub śmiertelnych katastrof. Dlatego można zacząć czytać tę prozę od „Gorlickiego” równie dobrze jak od innych przestrzeni, bo hierarchia hierarchią a sposób postrzegania ten sam. Wybierając jedno, wybieramy wszystko, także to, co w „Meine liebe Mutter…” jawi się w takiej oto postaci: „Coś co jest samo w sobie, coś bez historii, bez przyszłości, co było i czego już nie będzie”. Jak to – pytamy – coś było, a nie ma historii? Czy to możliwe? Dla Haupta – tak. Bo nieco dalej pisze: „Wydało mi się, że tym kamieniem została na zawsze i niepowrotnie przykryta moja własna młodość, stała się kiedyś i teraz osobną i niezrozumiałą dla mnie samego”. Bo Haupt nam swojej młodości nie opowiada, on ją przed nami raczej rozpościera. Nie szukajmy tu zatem historii i jej praw; coś, co jest „samo w sobie” musi pozostać do pewnego stopnia niezrozumiałe i obce. Pisarz funduje nam raczej przewodnik po sferze przejściowej – od zwykłości do artyzmu, od banału biografii do blasków i cieni literackiej kreacji. Nie mówi nam, jak mamy rozumieć to „coś”, ale wprowadza nas w strefę opowieści o nierozumieniu.

„Można zapomnieć wszystko, zachować tylko jeden szczegół, próbkę do sprawdzenia, szyfr katalogowy, kontramarkę, którą wystarczy pokazać w kontramarkarni, ażeby wydany mi został cały bagaż, skład pozostawiony w niepamięci”. No więc wystarczy „Meine liebe Mutter…”, by zagłębić się w ten wielki skład, w którym czepiamy się kurczowo ważnych (a o tym decydujemy kapryśnie i arbitralnie) rekwizytów. Haupt nie tyle epatuje nas swoim światem (nie może być do końca „jego”, bo stał się przecież obcy), co zaprasza nas do podróży po zawsze wspólnej przestrzeni pamięci-niepamięci i pokazuje nam strukturę naszych wzruszeń, będących w równym stopniu impulsami świata rzeczy, języka i uczuć.

Przestrzeń jego prozy jest przestrzenią nieskończoną, choć – zdawałoby się – geograficznie ograniczoną. Można zacząć od Gorlickiego, można zorganizować festiwal niepamięci, która mówi o sobie „pamięć”, festiwal niezrozumienia, o ile chce się choć trochę zrozumieć pisarza, dla którego bezinteresowność sztuki była czymś najważniejszym. A tylko taka sztuka i takie dzieło mówią nam cokolwiek o świecie, o egzystencji i esencji, bo tak jak sprawy tych wszystkich sfer, jest meandryczna, pozbawiona prostych point i pełna niedopowiedzeń. Jeśli Festiwal Haupta w Gorlicach stanie się świętem nieoczywistości – spełni swoją rolę.

Andrzej Niewiadomski © fot. Darek FoksANDRZEJ NIEWIADOMSKI, DR HAB. | Poeta, eseista, historyk literatury, redaktor. Współzałożyciel i redaktor Kwartalnika Literackiego „Kresy” (1989-2010). Przez kilkanaście lat zajmował się również krytyką literacką. Debiutował w 1988. Autor dziewięciu książek poetyckich: „Panopticum” (Lublin 1992), „Niebylec” (Warszawa 1994), „Prewentorium” (Lublin 1997), „Kruszywo” (Legnica 2001), „Locja” (Kraków 2005), „Tremo” (Lublin, 2010), „Dzikie lilie” (Poznań, 2012), „Kapsle i etykietki” (Mikołów, 2013), „Pan Optico” (Wrocław 2014), książki eseistycznej „Mapa. Prolegomena” (Lublin, 2012) i trzech naukowych: „Niebliskie wyprawy. Jerzy Zagórski i poetycka przygoda nowoczesności” (Lublin 2001), „Światy z jawnych słów i kwiatów ukrytych. O refleksji metapoetyckiej w nowoczesnej poezji polskiej” (Lublin 2010), „Jeden jest zawsze ostrzem. Inna nowoczesność Zygmunta Haupta” (Lublin 2015). Ukończył również „K. Esej podróżny” oraz „Błękitne ciało. Esej nagrobny”. Autor licznych rozproszonych publikacji poetyckich, krytycznych i naukowych (artykuły w czasopismach, publikacjach zbiorowych, słownikach, publikacjach pokonferencyjnych). Zajmuje się problematyką awangardy poetyckiej, poezji najnowszej, metapoezji, katastrofizmu w literaturze 20-lecia międzywojennego, dziedzictwem 20-lecia w literaturze powojennej, dynamiką wewnętrznych związków w obrębie polskiej prozy modernistycznej. Publikował m. in. w „Kresach”, „Twórczości”, „Odrze”, „Znaku”, „Toposie”, „FA-arcie”, „Pamiętniku Literackim”, „Tekstach Drugich”. Jego wiersze tłumaczone były na języki: angielski, niemiecki, rosyjski, słowacki, słoweński, bułgarski i hiszpański oraz umieszczane w antologiach nowej poezji polskiej na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Brał udział w wielu różnych wydarzeniach życia literackiego i kulturalnego. Jest kierownikiem Zakładu Literatury Współczesnej UMCS. Mieszka w Lublinie.